„To już nie jest kraj mojego dzieciństwa” – mówi Sarah, 45-letnia pielęgniarka z Filadelfii, prowadząc mnie ulicami Kensington Avenue. Dzielnica, kiedyś tętniące życiem serce przemysłowej Ameryki, dziś przypomina scenerię postapokaliptycznego filmu. Wzdłuż chodników ciągną się namioty bezdomnych, a w zaułkach widać skulone postacie z strzykawkami w dłoniach. „Kryzys fentanylowy zabija tu ludzi szybciej niż COVID” – dodaje Sarah.
Tradycyjny amerykański sen – dom na przedmieściach, dwa samochody w garażu i college dla dzieci – dla wielu pozostaje dziś niedoścignionym marzeniem. Średnia cena domu w większych miastach przekracza milion dolarów, czynsz pochłania często ponad połowę miesięcznych zarobków, a kredyt studencki stał się dożywotnim brzemieniem dla całego pokolenia.
„Pracuję na trzech etatach” – opowiada Mike, 32-letni barista z wykształceniem informatycznym. „Mam dyplom, 100 tysięcy dolarów długu za studia i współdzielę mieszkanie z trzema innymi osobami. Moi rodzice w moim wieku mieli już własny dom i dwójkę dzieci.”
Paradoks amerykańskiej służby zdrowia polega na tym, że będąc najdroższym systemem na świecie, pozostawia miliony obywateli bez dostępu do podstawowej opieki. Rachunek za prostą wizytę na pogotowiu może oznaczać bankructwo, a ceny insuliny zmuszają diabetyków do wybierania między lekami a jedzeniem.
„Ubezpieczenie przez pracodawcę kosztuje mnie 800 dolarów miesięcznie, a i tak muszę dopłacać za każdą wizytę” – wyjaśnia Jennifer, nauczycielka z Chicago. „Kiedy złamałam rękę, pierwszą myślą nie było 'jak bardzo to boli’, ale 'ile będzie kosztować leczenie’.”
San Francisco, symbol technologicznego boomu, doskonale obrazuje amerykańskie sprzeczności. Na tym samym chodniku można spotkać programistę z sześciocyfrową pensją i bezdomnego weterana wojny w Iraku. W cieniu szklanych wieżowców wielkich korporacji rozrastają się prowizoryczne osiedla namiotowe.
„To nie jest kwestia braku zasobów” – tłumaczy dr Marcus Chen, socjolog – „To kwestia ich dystrybucji. Nigdy przepaść między najbogatszymi a resztą społeczeństwa nie była tak głęboka.”
Podczas gdy media skupiają się na politycznym spektaklu wyborczym i kolejnych tweetach celebrytów, realne problemy pozostają nierozwiązane. Debata publiczna przypomina bardziej reality show niż poważną dyskusję o przyszłości kraju.
„Politycy z obu stron wolą rozmawiać o wojnach kulturowych niż o tym, że przeciętna rodzina nie może związać końca z końcem” – komentuje prof. David Marshall z Princeton University. „A my, zamiast rozmawiać o systemowych rozwiązaniach, kłócimy się o tweety i memy.”
„Amerykański sen nie umarł” – podsumowuje Sarah, wracając do swojego dyżuru w szpitalu. „On po prostu stał się koszmarem dla zbyt wielu z nas.”