W czasie mojej podróży byłam świadkiem trzech ceremonii ślubnych – każda trwała kilka dni, każda zachwycała ferią barw i dźwięków. Panny młode w czerwonych sari, ze złotymi zdobieniami mehndi na dłoniach, rodziny tańczące w rytm bollywoodzkiej muzyki, procesje weselne blokujące ulice miast. Te ceremonie to mikrokosmos indyjskiej kultury – pełne tradycji, rodzinnych więzi, radości życia i nieujarzmionej energii.
Indie to kraj, gdzie nawet brud i chaos mają swój własny rytm i melodię. Miasta żyją dwadzieścia cztery godziny na dobę – w zaułkach Delhi o trzeciej nad ranem można znaleźć otwarte herbaciarnie, w Mumbaju o świcie rybacy wyciągają sieci, gdy pierwsi pracownicy korporacji śpieszą do biur.
Pomarańczowe nagietki i różowe lotosy przebijają się przez warstwy kurzu i smogu, girlandy jaśminu zdobią świątynie i przydrożne ołtarzyki, a wszechobecny zapach kadzideł miesza się z aromatem przypraw. To miasta, które nigdy nie zasypiają, miasta, które mimo brudu i biedy pulsują życiem tak intensywnym, że zapiera dech w piersiach.
Bo Indie, przy wszystkich swoich kontrastach i sprzecznościach, są przede wszystkim triumfem życia nad przeciwnościami, świadectwem ludzkiej zdolności do znajdowania piękna nawet w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach.