Demokracja w czasach zarazy
W erze, gdy autokraci udają demokratów, a demokraci udają, że tego nie widzą, polska kampania prezydencka wpisuje się w globalny trend teatralizacji polityki. W Stanach Zjednoczonych Donald Trump próbował z sukcesem przekonywać, że demokracja działa najlepiej, gdy się ją nieco „skoryguje”. W Rosji Putin udowadnia, że wybory można wygrać nawet nie kandydując, a w Chinach wprost przyznają, że zachodnia demokracja to przeżytek.
Konstytucja daje prezydentowi konkretne narzędzia – prawo veta, inicjatywę ustawodawczą, zwierzchnictwo nad siłami zbrojnymi. Jednak praktyka ostatnich lat pokazuje, że realną siłę urzędu określa nie tyle konstytucja, co polityczna rzeczywistość i osobowość samego prezydenta. W świecie, gdzie prawda stała się towarem deficytowym, a fakty są kwestią interpretacji, nawet najsilniejsze prezydenckie uprawnienia mogą okazać się bezużyteczne.
Wszyscy kandydaci deklarują proeuropejskość, ale każdy rozumie ją inaczej. Dla jednych to bezwarunkowa miłość do Brukseli, dla innych – małżeństwo z rozsądku, a dla niektórych – związek toksyczny. W czasach, gdy sama Unia zmaga się z kryzysem tożsamości, populizmem i rosnącą siłą ruchów antydemokratycznych, polska debata o miejscu w Europie przypomina kłótnię o miejsce przy stole na Titanicu.
Już słychać pracujące na pełnych obrotach sztaby PR-owe i widać pierwsze próby kreowania nowych „mężów stanu”. Media znów staną się fabryką politycznych gwiazd, produkującą idealne wizerunki na potrzeby chwili. W epoce deepfake’ów, botów i AI, prawda stała się tak elastyczna, że można ją naciągać jak gumę do żucia. Pytanie tylko, kiedy wreszcie pęknie.
Epilog, czyli przestroga dla naiwnych
W świecie, gdzie demokracja stała się fasadą dla różnych form autorytaryzmu, gdzie pluralizm jest traktowany jak choroba zakaźna, a prawda jest tym, co akurat pasuje do narracji, polskie wybory prezydenckie mogą wydawać się jak przedstawienie w prowincjonalnym teatrze. Aktorzy może nie najlepsi, scenariusz przewidywalny, ale przynajmniej widownia jeszcze przychodzi.
Zanim więc kolejny raz damy się porwać wyborczym obietnicom i medialnym kreacjom, warto przypomnieć sobie wszystkie rozczarowania poprzednich prezydentur. Bo choć kandydaci się zmieniają, mechanizm pozostaje ten sam – przed wyborami słyszymy o wizjach, jedności i służbie narodowi, a po wyborach zostajemy z prezydentem, który albo nie może, albo nie chce, albo po prostu nie potrafi spełnić pokładanych w nim nadziei.