W epoce social mediów staliśmy się mistrzami autoprezentacji – reżyserami własnego życia, gdzie każda scena musi być perfekcyjnie wyreżyserowana. Współczesny użytkownik Facebooka, Instagrama czy TikToka to nie tyle człowiek, co chodzące portfolio sukcesu, gdzie liczy się tylko to, co błyszczy, zachwyca i wywołuje efekt „wow” u przypadkowych obserwatorów.

Oto nowa hierarchia wartości: zdjęcie luksusowego wnętrza ważniejsze niż atmosfera domu, dyplom ważniejszy od wiedzy, którą się zdobyło, a wakacje bardziej znaczące niż doświadczenia, które się przeżyło. Każdy stał się własnym rzecznikiem prasowym, nieustannie zabiegającym o lajki, komentarze i potwierdzenie własnej wartości w oczach wirtualnego tłumu.

Czy to już szczyt narcyzmu, czy jeszcze tylko niewinna potrzeba dzielenia się? Kiedy świadomie eksponujemy kolejny „dowód” naszej wyjątkowości, tak naprawdę krzyczymy: „Jestem wart uwagi! Zauważcie mnie!”. Paradoksalnie, im głośniej krzyczymy, tym bardziej ujawniamy naszą wewnętrzną niepewność.

Skromność? Ona dziś wygląda jak relikt przeszłości, podczas gdy blichtr, pozór i kreowanie wizerunku stały się nową religią. Nagrody, certyfikaty, egzotyczne podróże – wszystko sprowadzone do roli spektakularnego billboardu naszego ego.

Może więc warto czasem wyłączyć smartfon, odłożyć aparat i po prostu… być. Być, a nie udawać. Doświadczać, a nie tylko rejestrować. Cieszyć się chwilą, zamiast nieustannie udowadniać światu, jacy jesteśmy wspaniali.

Bo prawdziwa wartość nie mieszka w liczbie polubień, lecz w głębi naszego charakteru.